iskiereczka74 prowadzi tutaj blog rowerowy

Wpisy archiwalne w miesiącu

Lipiec, 2012

Dystans całkowity:748.90 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:52:38
Średnia prędkość:14.23 km/h
Liczba aktywności:18
Średnio na aktywność:41.61 km i 2h 55m
Więcej statystyk

Rowerowa Rugia 2012, czyli wakacje bez samochodu ; dzień 8

  • DST 58.20km
  • Czas 04:43
  • VAVG 12.34km/h
  • Temperatura 23.0°C
  • Sprzęt Unibike Expedition
  • Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 8 lipca 2012 | dodano: 28.07.2012

Rano budzimy się i z niepokojem patrzymy na spowijającą naszą łąkę mgłę. Nim zwiniemy obóz niebo staje się błękitne a słońce zaczyna ostro przypiekać. To dobrze, bo oprócz dzisiejszego planu mamy do nadrobienia trochę wczorajszych kilometrów. Ileż to jednak zależy od tzw. czynników obiektywnych. Wystarczy, że słoneczko zaświeci i aż chce się jechać. Żegnamy sympatycznego sąsiada i jedziemy mierzeją Schaabe do Glowe. Ten odcinek jest bardzo przyjemny: asfaltowa ścieżka wije się w lesie to wznosząc się to opadając. Las po wczorajszym deszczu pachnie pięknie i intensywnie. W Glowe znów dopada nas zjawisko mgły i związanego z nią chłodu. Uciekamy i między dwoma jeziorami docieramy do zamku Spyker, który jest hotelem z ładnym ogrodem. Wjazd do Bobbin to ostry podjazd, ale wszyscy dajemy sobie z nim radę. Gdy już wydaje nam się, że osiągnęliśmy szczyt rozpoczyna się kolejny podjazd. Tym razem już w połowie odpadamy i wpychamy rowery na górkę, której zwieńczeniem jest punkt widokowy. Przepiękna panorama rekompensuje nam wysiłek, a znak ustawiony dla zjeżdżających do Bobbin wyjaśnia dlaczego nie podołaliśmy: nachylenie 10%. Asfaltową ścieżką podążamy pod górę do Neddesitz, za którym już widzimy białe zbocza kredowych klifów Stubbenkammer. Zanim tam jednak dotrzemy czeka nas seria ostrych podjazdów i bardzo szybkich zjazdów, na których Karolina bije swoje rekordy prędkości. Edith z radością oznajmia, że chyba pierwszy raz zjechała z górki tak szybko, że kolejny podjazd rower pokonał sam bez dokręcania. Pogoda jest niesamowita: gorąco, ciepły wiatr i my zagubieni wśród pól Rugii. Jest pięknie, choć wciąż pod górę w gorącym powietrzu, nikt nie narzeka odbierając to chyba jako rekompensatę „za wczoraj”. Karolina dzielnie pokonuje wszystkie podjazdy bez żadnej pomocy. Za sennym, leżącym w dolinie nad brzegiem morza Lohme znów jedziemy ostro pod górę i wjeżdżamy do Parku Narodowego Jasmund. Jeszcze raz oglądamy zjawisko mgły: teraz wypływa z lasu na otwartą, rozgrzaną od słońca przestrzeń, mimo że już dawno minęło południe. Teraz aż do Stubbenkammer jedziemy przez las, w miłym chłodzie gruntową i brukową drogą. Na miejscu podziwiamy pionowe, kredowe ściany Königsstuhl i Victoriasicht z dołu i po pokonaniu kilkuset stopni z plaży. Jazda po górkach, widoki i wspinaczka wywołały u nas wilczy apetyt a zaspokoić go mogą tylko bułka z rybą i frytki. Najedzeni najpierw podjeżdżamy pod górkę a potem zjeżdżamy krętą, asfaltową szosą w dół do Sassnitz niemal bez kręcenia korbą. Zjeżdżamy w dół aż na portowe nabrzeże, gdzie ani śladu rowerowych znaków, ale za to trwa wielki festyn portowy: hałas, stragany, tłumy ludzi i zakaz jazdy rowerem. Chcemy jak najszybciej opuścić to miasto; to nie nasze klimaty. Niestety po wizycie w informacji turystycznej okazuje się, że musimy przebić się przez całe to zamieszanie, żeby ponownie wjechać na górną część miasta i wyjechać w kierunku Binz. Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło, bo dzięki wymuszonemu przejściu przez jarmark Karolina nabyła sobie torbę, o której zakupie wcześniej myślała. Na przedmieściach Sassnitz odnajduje się szlak rowerowy i po krótkiej przejażdżce obok bazy promowej Mukran dojeżdżamy do Prory. Jedziemy w lesie wzdłuż wybrzeża Prorer Wiek i w ostatniej chwili udaje nam się nie przeoczyć zjazdu na camping. Położony jest w lesie na przedmieściach Binz i bardzo zatłoczony. Podczas rozkładania namiotu dochodzi do dziwnego zjawiska: przewraca się rower Edith i obydwoje mamy takie samo złudzenie: każde z nas widzi cienki strumyczek wody wypływający z sakwy. Tak, jakby wylała się woda z butelki. Gdy dotykamy sakwy jest całkiem sucha a na ziemi też ani śladu wilgoci; do dziś nie potrafimy sobie wyjaśnić tej halucynacji. Po kolacji zrywa się silny wiatr i napływają czarne chmury. Gwałtowna burza z ulewnym deszczem kończą długi, słoneczny dzień, podczas którego nadrobiliśmy nieco kilometrów.



Rowerowa Rugia 2012, czyli wakacje bez samochodu ; dzień 7

  • DST 20.60km
  • Czas 01:30
  • VAVG 13.73km/h
  • Temperatura 18.0°C
  • Sprzęt Unibike Expedition
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 7 lipca 2012 | dodano: 28.07.2012

Od rana pada, ale z nadzieją na poprawę tak zmiennej tu przecież pogody wyruszamy w kierunku przylądka Kap Arkona. Dziś mamy osiągnąć ten przylądek i rozpocząć jazdę w dół mapy, lub jak mówią niektórzy uczestnicy do domu. Jest zimno, deszcz to wzmaga się to przycicha, ale nie jest chyba z gatunku tych co to ustaną. Jazda przez otwarte przestrzenie pól nie jest zbyt miła. Próbujemy nadrabiać miną i humorem, ale upierdliwie pada i pada. Na przylądku pada jeszcze mocniej i nawet widoków na morze nie ma. Potwierdza się to o czym mówili nam Aneta i Maciek: zerowa widoczność i upierdliwa woda w powietrzu. Edith wyciąga aparat tylko na chwilę, by pstryknąć kilka zdjęć. Trzeba stąd wiać, może kilkanaście kilometrów dalej będzie lepiej? Vitt, to mała miejscowość z uroczym kościółkiem, z której nie mamy ani jednego zdjęcia. Tutaj cierpliwość Edith uległa wyczerpaniu. Znów pada mocniej i zaczynamy przemakać my i przyczepka Pauli. Jedziemy wzdłuż morskiego brzegu (pewnie byłby ładny widok, ale dziś go nie ma) przez Goor, w którym można obejrzeć megalityczny grób z wielkich kamieni. Grób jest i deszcz też… Nagle w tej beznadziejnej szarej mgle wyłania się camping. Jest jak oaza na pustyni, jak pokusa nie do odparcia. Jest dopiero trzynasta, ale my już mamy dosyć jazdy. Poddajemy się… Robimy z Edith błyskawiczną akcję rozkładania namiotu w deszczu i o dziwo idzie nam to całkiem sprawnie. W tym czasie dziewczyny czekają w ciepłej i suchej recepcji. Deszcz pada nieustająco i na łące pojawiają się kałuże wody. Zastanawiamy się przez chwilę, czy nasz namiot wytrzyma takie ilości wody lecące z nieba, a zarazem cieszymy się, że już stoi i nie musimy szukać pod niego miejsca. Kolejne dwie godziny spędzamy w suszarni doprowadzając do stanu używalności (czytaj: suchości ) wszystkie nasze mokre rzeczy. Późnym popołudniem przestaje padać i wiatr rozgania chmury. Na chwilę wychodzi nawet słońce wystawiając nasze nerwy na mocną próbę. Schodzimy na piaszczysto-kamienistą plażę a potem przyjmujemy od sympatycznego sąsiada krzesełka ogrodowe. Proponuje nam nawet korzystanie do woli z przedsionka jego przyczepy. Paulina i Karolina niecierpliwie czekają chwili, gdy wiatr osuszy nieco ładny placyk zabaw i z radością go dopadają. Potem postanawiamy zrekompensować sobie nerwy i trudy dnia lodami i zimnym piwkiem… To był ciężki dzień, ale jak twierdzi recepcjonistka jutro nie będzie deszczu. Zobaczymy…



Rowerowa Rugia 2012, czyli wakacje bez samochodu ; dzień 6

  • DST 61.90km
  • Czas 04:07
  • VAVG 15.04km/h
  • Temperatura 20.0°C
  • Sprzęt Unibike Expedition
  • Aktywność Jazda na rowerze
Piątek, 6 lipca 2012 | dodano: 28.07.2012

Nastał szósty dzień naszej włóczęgi, podczas którego mamy zamiar dotrzeć na północną część Rugii, czyli półwysep Wittow. Udajemy się w kierunku Schaprode i dalej na północ na przeprawę promową Wittower Fähre. Kilkaset metrów przed nabrzeżem czeka nas miła niespodzianka: znów spotykamy naszych dobrych znajomych: ekipę z Wielkopolski. Właśnie wracają z przylądka Kap Arkona i potwierdzają nasze obawy co do pogody. Od rana bowiem jedziemy z ciemnymi, nisko wiszącymi chmurami, które nie wróżą nic dobrego. Ale humory dopisują i im i nam, więc dopiero po dłuższej rozmowie żegnamy się z Anetą, Maćkiem, Jonaszem i Nalą, życząc im osiągnięcia celu, który sobie wyznaczyli: Flensburga położonego przy duńskiej granicy. Czekając na prom podziwiamy z Edith zacumowanego przy nabrzeżu zeesboota „Sophia-Theresa”; szkoda, że nie pod żaglami. Po przeprawie wzdłuż brzegu Wieker Bodden docieramy do Wiek. To miasteczko, a właściwie jego port zrobiło na nas sympatyczne wrażenie. Nie ma tutaj tłumów, życie toczy się jakoś tak leniwie i spokojnie. Ciekawostką tego portu są resztki konstrukcji mostu, który służył niegdyś do załadunku kredy na statki. Zjadamy w porcie nasz tradycyjny posiłek, czyli ja bułkę z rybą a reszta frytki i niechętnie opuszczamy to spokojne miejsce. Zaglądamy jeszcze do miejscowego kościoła z drewnianą dzwonnicą i robimy zakupy. Dziś nocujemy w Nonnevitz, gdzie do wyboru mamy trzy campingi. Decydujemy się na ten bliżej plaży, bo tymczasem pogoda wykonała kolejny zwrot i niebo zrobiło się błękitne. Dziewczyny wiążą z tym faktem nadzieje na kąpiel w morzu a ich plany spełniają się tego wieczoru. Ja czując lekki niedosyt jazdy dokręcam jeszcze trochę kilometrów udając się na samotną przejażdżkę. Jadę do Dranske z nadzieją, że zobaczę stamtąd Wiek i wyspę Hiddensee. Dranske jest przysłowiowym końcem świata, gdzie nawet supermarket został zlikwidowany. Wejścia na półwysep Bug, będący rezerwatem broni zamknięta brama i informacja, że wstęp jest płatny i tylko po uprzednim zgłoszeniu. No to dojechałem do końca Rugii i mogę wracać. Nad morzem dziwne zjawisko: jeszcze świeci słońce, do zachodu daleko a tutaj podnosi się mgła, tak że widoczność spada do kilkunastu metrów. Opuszczam Dranske udając się do dziewczyn, które spodziewam się jeszcze zastać na plaży. Niestety czeka mnie spacer po wydmach do zejścia na plażę położonego dalej od campingu, a dziewczyn na plaży ani śladu. Spotykamy się na campingu, i jak się okazuje byliśmy w zupełnie innych końcach plaży. Tymczasem camping zaczyna spowijać taka sama gęsta mgła znad morza jaką widziałem w Dranske. Robi się zimno, więc szybko zamykamy się w namiocie, by zakończyć dzień partyjką Dobble. Z oglądania zachodu słońca dzisiaj nici.



Rowerowa Rugia 2012, czyli wakacje bez samochodu ; dzień 5

  • DST 47.10km
  • Czas 03:53
  • VAVG 12.13km/h
  • Temperatura 22.0°C
  • Sprzęt Unibike Expedition
  • Aktywność Jazda na rowerze
Czwartek, 5 lipca 2012 | dodano: 28.07.2012

Kolejny poranek nie zaskoczył nas swoim obliczem: był pochmurny i ciepły. Żegnamy Sund Camp i tuż obok wjeżdżamy na szlak Rügen Round Tour. Jedziemy wśród pól rzepaku i zboża tuż obok brzegu. W pewnym momencie na wodzie obok innych żagłowek spostrzegamy charakterystyczne brązowe żagle; to na pewno zeesboot! Niestety warunki fotograficzne są fatalne: jest szaro-buro, nad wodą lekka mgiełka. Szkoda, okazja do zrobienia zdjęcia zeesboota pod żaglami przejdzie nam koło nosa. W Bessin oglądamy ciekawy malutki kościółek z XV w. pod wezwaniem Św. Krzyża. Rozmiary świątyni wydają nam się być adekwatne do rozmiarów miejscowości: to właściwie kilka domów zagubionych w lesie. Kościółek ma bardzo ładny malowany sufit i cenne wyposażenie, mimo to wszystko można zobaczyć przez kratę otworu wejściowego. Wśród niekończących się pól rzepaku dojeżdżamy do Rambin. Tutejszy kościół jest zamknięty na głucho, ale i tak zostajemy pod nim dłużej korzystając z gościnności ławek i stołu. Przy okazji udzielamy pomocy niemieckiej rowerzystce, która nie może znaleźć właściwej drogi. Po krótkiej pogawędce z panią zaliczamy jeszcze super plac zabaw dla dzieci, którego niejedno polskie podwórko mogłoby tej wiosce pozazdrościć. Robi się gorąco, bo niebo stało się już błękitne a my kluczymy wśród pól asfaltową drogą . W oddali ciągle widzimy wody zatoki Kubitzer Bodden i kierujemy się do Landow. Asfalt kończy się i nagle znajdujemy się na polnej drodze, przy której spotykamy niespodziewanie stadko złożone z osiołka i kilku owiec. W tak pięknych okolicznościach przyrody nie sposób się nie zatrzymać. XV-wieczny ceglany z ryglową wieżą kościół w Landow robi niesamowite wrażenie. Lata rządów specjalistów z SED doprowadziły do zawalenia się części drewnianego malowanego sufitu, ściany także straszą dziurami. Obecnie świątynia używana jest sporadycznie do ślubów , przede wszystkim jednak jest miejscem wydarzeń kulturalnych. Miejsce to ma wspaniałą akustykę o czym niespodziewanie się przekonujemy… jak ?? Niech to pozostanie naszą słodką tajemnicą, którą każdy z was może odkryć docierając do tego pięknego i leżącego nieco na uboczu miejsca. Warto. Obieramy kurs na Waase i wyspę Ummanz, która jest bazą dla surferów. Dojeżdżamy do Suhrendorf, bo chcemy popatrzeć na ich popisy, ale tu okazuje się, że nie ma ogólnodostępnej plaży. Ponieważ jest gorąco i jesteśmy już zmęczeni decydujemy się przenocować na tutejszym campingu. Jest usytuowany nad wodą i jak się okazuje stacjonuje tam wielu surferów. Niestety wiatr dzisiaj nie jest zbyt silny, więc tylko nieliczni pływają. Na łące na powitanie niemieccy sąsiedzi częstują nas kawą z ekspresu, który wożą… w bagażniku samochodu. Po posiłku jedziemy jeszcze na wieczorną wycieczkę po wale przeciwpowodziowym, z którego można popatrzeć na słynną wyspę Hiddensee. Na deser odwiedzamy miejscowość, która jako nazwę nosi moje nazwisko; a może jest odwrotnie? Jak zwykle bezwietrzny i ciepły wieczór z pięknie zachodzącym słońcem jest ukoronowaniem tego dnia.



Rowerowa Rugia 2012, czyli wakacje bez samochodu ; dzień 4

  • DST 18.70km
  • Czas 01:47
  • VAVG 10.49km/h
  • Temperatura 23.0°C
  • Sprzęt Unibike Expedition
  • Aktywność Jazda na rowerze
Środa, 4 lipca 2012 | dodano: 28.07.2012

Dzień czwarty przeznaczony jest na zwiedzanie Stralsundu zwanego Wrotami Rugii. I znów mając do dyspozycji jeden dzień trzeba dokonać wyboru. Z uwagi na dzieci decydujemy się na „Ozeaneum” i spacer po starym mieście. Oczywiście samych muzeów morskich jest tutaj kilka nie wspominając zabytków architektury, więc znów musielibyśmy zostać na dłużej. Kilkugodzinna wizyta w „Ozeaneum” jest pełna wrażeń: każdy coś dla siebie tutaj znajdzie: mnóstwo informacji i eksponatów związanych z morzami. Istotne jest to, że chodzi o morza nam bliskie: Bałtyckie i Północne. Najbardziej utkwił mi w pamięci rowerowy wyścig z…pingwinem, delfinem, makrelą, śledziem i innymi morskimi stworzeniami. Jak widać cykloza dotarła nawet do tak szacownej instytucji. Edith i dzieci były zachwycone wielkimi rybami zarówno żywymi (rekiny, płaszczki, ławice śledzi) jak i modelami wielorybów w skali 1:1. W czasie specjalnego seansu w nastrojowym oświetleniu można zrelaksować się słuchając odgłosów tych niesamowitych, wielkich stworzeń. Jedyne czego brakowało, to napisów, lub audio-przewodnika w j. polskim. Od rana było pochmurno i ciepło, więc przejażdżka i przechadzka po mieście była bardzo przyjemna. Posiliłem się bułką z rybą maślaną i ruszyliśmy w miasto zwiedzać i…szukać fast fooda. Część poświęcona architekturze mniej lubiana przez nasze dzieci to zwiedzanie wielkiego, pełnego cennego wyposażenia i zwieńczonego dwoma charakterystycznymi wieżami St. Nikolai Kirche oraz rynku (tym razem bez straganów). Na szczęście był tam kącik z zabawkami i kredkami, który w krytycznym momencie został odkryty przez dziewczynki. Tradycyjnie po wizycie w kościele nastąpiło poszukiwanie naklejek na rowery w przeciwieństwie do Greifswaldu zakończone sukcesem. Pani w informacji turystycznej skierowała nas także na dworzec, gdzie dziewczyny znalazły to czego szukały. W ładnym parku wypatrzyliśmy placyk zabaw z koparką, więc sami rozumiecie, że nie mogliśmy go tak po prostu ominąć. Ani się spostrzegliśmy i nastał wieczór: a tu jeszcze zakupy i powrót na camping. Dzień pełen wrażeń podsumowaliśmy z dziećmi fascynującą grą w Dobble, co pomału stało się już wieczorną tradycją naszej ekipy. Gdy słońce definitywnie schowało się za horyzont nastała „era Stralsundera”….



Rowerowa Rugia 2012, czyli wakacje bez samochodu ; dzień 3

  • DST 58.50km
  • Czas 04:37
  • VAVG 12.67km/h
  • Temperatura 25.0°C
  • Sprzęt Unibike Expedition
  • Aktywność Jazda na rowerze
Wtorek, 3 lipca 2012 | dodano: 28.07.2012

Trzeci dzień naszej podróży jest bardzo ważny: według planu dziś dojedziemy na wyspę. Poranek jest pochmurny i wietrzny, ale na szczęście suchy. Szybko zjadamy śniadanie i zwijamy obóz. Coś nas pogania (czyżby wyspa już nas wołała ??) i ten pośpiech trochę się na nas mści. Na skrzyżowaniu Karolina zalicza kolejną wywrotkę i łamie błotnik w przednim kole. W południe zwiedzamy ruiny klasztoru w Eldenie na przedmieściach Greifswaldu. To bardzo malownicze miejsce kryje w sobie pewien polski akcent: obok książąt pomorskich pochowano tu dobrze znaną szczecinianom Polkę: Annę drugą żonę księcia Bogusława X. Przez dzielnicę Wieck z ciekawym zwodzonym mostem klapowym z 1887 roku docieramy do greifswaldzkiego rynku. Stare miasto to strefa dostępna tylko dla pieszych, trzeba zostawić rowery na parkingu, na którym rzecz jasna brak miejsc. Parkujemy „tam gdzie inni” i udajemy się na zwiedzanie. Uliczki pełne są ludzi, zewsząd słychać rozmowy we wszelakich językach. Piękno architektury centralnego placu psują niestety stragany handlarzy przesłaniające kamieniczki. Nie wiem dlaczego postawiono te namioty właśnie tu; ewidentnie przeszkadzają w podziwianiu całości założenia tego miejsca. Gdy byłem na tym rynku dwa lata temu też tu były; może to jakaś tradycja? Według mnie to błąd… Czas pozwolił nam jeszcze na odwiedzenie świątyni St. Marien Kirche i zjedzenie lodów. Na gruntowne zwiedzanie tego uniwersyteckiego i hanzeatyckiego miasta trzeba poświęcić kilka dni. My musimy jechać udajemy się więc przez port nad rzeką Ryck w kierunku Stralsundu. Po drodze mijamy szczeciński akcent: hotel o wdzięcznej nazwie” Stettiner Hof ” z gryfem w herbie.
Za miastem okazuje się, że szlak rowerowy prowadzi obok drogi dla samochodów. Wszystko fajnie, tylko że ta droga jest brukowana i ma długość około 20 kilometrów. Nazwaliśmy ją Zieloną Milą, bo właściwie jest aleją wśród drzew (to dobrze, bo akurat słońce zaczęło mocno przypiekać) a między kostkami rośnie trawa. Wszystko to sprawia, że w perspektywie widzimy przed sobą fajny zielony dywan cieszący oko; niestety komfort jazdy jest niewątpliwie słabszy. Szczególnie Paulinie w przyczepce dokuczają wstrząsy, na szczęście chwilami po prawej stronie już dostrzegamy Rugię. W połowie Zielonej Mili dogania nas ekipa z Wielkopolski, którą przelotnie widzieliśmy w Greifswaldzie, i którą od dłuższego czasu widziałem za nami na trasie. To Aneta i Maciek z synem Jonaszem oraz psem Nalą, także udający się na wyspę. Dojazd do granicy administracyjnej Stralsundu zajmuje nam dwie godziny, na horyzoncie majaczy już konstrukcja wielkiego mostu na wyspę i wreszcie lądujemy w upragnionym przez dziewczyny miejscu, czyli w fast foodzie. Jeszcze tylko przejazd małym mostem Rügendamm i „na wieczorynkę” docieramy na camping. Tutaj znów spotykamy znajomą grupę z Wielkopolski, więc mamy okazję bliżej ich poznać. Przy rozkładaniu namiotu okazuje się, że przetarła się torba od niego, ale na szczęście zawartość pozostała nienaruszona. Przyczyną okazuje się plastikowa opaska mocująca błotnik, której ostrej krawędzi wcześniej jakoś nie zauważyłem. Wieczór znów jest piękny: bezwietrzny i słoneczny. Gdy dziewczynki już śpią wymykamy się z Edith, by popatrzeć na Stralsund w zapadającym zmroku.



Rowerowa Rugia 2012, czyli wakacje bez samochodu ; dzień 2

  • DST 88.10km
  • Czas 06:26
  • VAVG 13.69km/h
  • Temperatura 25.0°C
  • Sprzęt Unibike Expedition
  • Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 2 lipca 2012 | dodano: 28.07.2012

A rano niespodzianka: piękny błękit nieba i ostre słońce błyskawicznie osuszające namiot; aż chce się wstać. Zjadamy pierwsze śniadanie na trawie i zwijamy obozowisko. Trwa to 2 godziny, ale w końcu ruszamy do Ueckermünde. Nie zatrzymujemy się w tym miasteczku, bo pierwszy postój tego dnia zaplanowaliśmy w Mönkebude. To bardzo mała osada rybacka z kilkusetletnią tradycją. Teraz ma nawet oficjalny status uzdrowiska. Nas ciągnie do tutejszego portu, w którym mamy nadzieję zobaczyć choć jeden z kilku legendarnych zeesbootów mających w Mönkebude port macierzysty. To charakterystyczne łodzie rybackie z brązowymi żaglami, których wg spisu jest obecnie 107 w Niemczech. Port okazuje się być wcale nie taki mały: dużo tu jachtów, łodzi motorowych i kilka kutrów rybackich łowiących na Zalewie. Spóźniliśmy się nieco, bo zbudowany w 1922 roku zeesboot o pięknej nazwie „Ghost” kilkadziesiąt minut wcześniej wypłynął z turystami na Zalew. Szkoda, że nie udało się zobaczyć go z bliska. W portowym biurze sąsiadującym z ładną, szeroką i piaszczystą plażą kupujemy naklejki na rowery. Przez chwilę kontemplujemy jeszcze urodę tego miejsca, którą podkreślają biało-niebieskie kosze plażowe; panuje tu wyjątkowy spokój i miejsce wydaje się być idealnym do wypoczynku. Ruszamy dalej przyglądając się małym rybackim domkom krytym pięknymi strzechami. Opuszczamy tę uroczą miejscowość obierając kurs na Anklam. Po drodze czeka nas fantastyczne miejsce, o którego istnieniu nie wiedzieliśmy. Szlak rowerowy(a właściwie kilka) prowadzą nas przez piękny rezerwat: dookoła jak okiem sięgnąć wijące się rozlewiska rzeczki Rosenhager Beck, zielone łąki pełne setek dzikich gęsi, łabędzi, kaczek i innego ptactwa, którego nazw nie znam. W oddali widać otoczony wodą prawie obumarły las a na kikutach drzew siedzą setki a może tysiące kormoranów. Ptaki mają tutaj idealne warunki do osiedlania się: woda, torfowiska i trzcinowiska niedostępne dla ludzi, łąki idealne do zbierania się i nauki latania. Po prostu cud natury na wyciągnięcie ręki a środkiem tego cudu jedziemy początkowo szutrową a potem asfaltową ścieżką po wale przeciwpowodziowym. Zatrzymujemy się pośrodku tego pięknego miejsca: z góry świeci słońce, jest gorąco. Raz po raz przelatują koło nas klucze ptaków a na jeziorkach co chwilę lądują lub startują kolejne eskadry. Aż nie chce się stąd odjeżdżać… Jeśli kiedyś traficie w to miejsce będziecie oczarowani tak jak my. Musimy jednak jechać, bo kilometry czekają. Jeszcze przed wjazdem do rezerwatu spotykamy bardzo sympatycznego podróżnika-samotnika Marka z Jeleniej Góry. Okazuje się, że jedzie szlakiem Odra-Nysa a celem jego podróży jest Świnoujście. Po drodze filmuje i fotografuje wszystkie ciekawe rozwiązania dla rowerzystów, aby potem pokazywać je decydentom w kraju. Teraz widzimy się z nim ponownie. Postanawia uwiecznić na swoim filmie także naszą rowerową rodzinkę przemierzającą te piękne rejony. Późnym popołudniem docieramy do Anklam. Jesteśmy zmęczeni i „na głodzie kawowo-lodowym”. Wypatrujemy więc kawiarni i znajdujemy taką vis-a-vis Bramy Kamiennej: jedynej z sześciu zachowanych bram wjazdowych tego hanzeatyckiego miasta. Posilamy się w „Cafe Vis-a-vis” mocną kawą a dziewczynki zamawiają sobie lodową Skrzynię Skarbów. Tak pokrzepieni opuszczamy Anklam przez mostek na rzece Peene. Prawie dwie godziny zajmuje nam przejazd przez las między Anklam a Buddenhagen, gdzie przecinamy linię kolejową biegnącą w kierunku…. Świnoujścia. Miło było zobaczyć przy peronie stacyjki polską nazwę. W tym miejscu byliśmy już mocno zmęczeni i zniecierpliwieni przedłużająca się jazdą. Na domiar złego szlak rowerowy doprowadził nas do szosy nr 111, którą samochody śmigały w kierunku Wolgast. Ku naszemu rozczarowaniu nie było tam żadnej ścieżki rowerowej ani nawet pobocza. Według mapy tędy prowadzi jednak szlak rowerowy, więc zdecydowaliśmy się na jazdę po tej drodze. Droga w lesie, więc w cieniu, włączyliśmy wszystkie światła, sformułowaliśmy kolumnę i podjęliśmy próbę pokonania tych 5 km do najbliższego skrzyżowania. To były najcięższe chwile i najgorsze kilometry tego dnia (jak się okazało później całej wyprawy): samochody pędziły a niektórzy nawet na nas zatrąbili. Po zjechaniu z szosy odetchnęliśmy z ulgą… Do campingu w Loissin zostało nam jakieś 17 km, ale już bocznymi drogami. Morale ekipy zostało mocno nadwerężone, bo okazało się, że planując trasę pomyliłem się licząc kilometry. Cóż mimo woli ustanowiliśmy swój nowy własny rekord, by o 19-tej dotrzeć do campingu. Gdy rozkładaliśmy namiot zaczął kropić deszcz. Dobrze, że placyk zabaw był znacznie ciekawszy, niż poprzedni i dziewczynki szybko zapomniały o trudach dnia. Potem poszliśmy nad Zatokę Greifswaldzką do obozu surferów pożegnać odchodzący dzień. Zachodzące pięknie słońce, cisza tego bezwietrznego wieczoru ukoiły nasze skołatane jazdą po drodze 111 nerwy. W oddali po drugiej stronie zatoki powoli zapalały się światła Rugii… Zimny Lübzer Pils smakował tego dnia jak nigdy.



Rowerowa Rugia 2012, czyli wakacje bez samochodu ; dzień 1

  • DST 66.60km
  • Czas 04:46
  • VAVG 13.97km/h
  • Temperatura 25.0°C
  • Sprzęt Unibike Expedition
  • Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 1 lipca 2012 | dodano: 28.07.2012

Dzień wyjazdu zapowiadał się słonecznie i ciepło. O 9:15 byliśmy już w pełnej gotowości bojowej i po krótkiej ostatecznej selekcji rzeczy, które już nam się do bagaży nie zmieściły wyruszyliśmy w komplecie w naszą pierwszą wyprawę. Dotychczas raczej wypadaliśmy na 2-3 dni z rowerami i samochodem; w tym roku postanowiliśmy dać sobie radę bez auta i kwatery „pod dachem”. Postawiliśmy na rowery i namiot. Jak będzie, czy podołamy, czy nam się spodoba taka włóczęga, czy dzieci zaakceptują takie wakacje ? Te pytania zadawaliśmy sobie wiele razy i wiele razy sami sobie na nie odpowiadaliśmy próbując rozwiać nagromadzone w nas samych wątpliwości, obawy. Teraz już nie było odwrotu: nadszedł 1 lipca i trzeba jechać. No to jedziemy…
Ustawiliśmy się w kolumnę: ja pierwszy z Pauliną w przyczepce, za mną Karolina i Edith jako zamykająca. Każdy dociążony: oprócz przyczepki mam sakwy i worek, Karolina targa namiot i dwa worki a Edith sakwy i torbę na kierownicy; na szczęście karimaty nic nie ważą J Ruch na drodze w niedzielny poranek znikomy i nawet pan od klejący billboardy, który zablokował ścieżkę za Zdrojami grzecznie robi nam miejsce. Bez większych problemów docieramy do centrum, by potem skierować się przez Park Kasprowicza w stronę J. Głębokiego i dalej ku granicy. Rowery ciężkie, ale jeszcze zapas sił duży, więc dopiero podjazd koło Teatru Kana lekko nas spowalnia i wyciska krople potu. Za Różanką wybieramy niewłaściwą dróżkę i wyjeżdżamy przy rozkopanej pętli w Lasku Arkońskim. Nic to, mamy czas i jesteśmy na wakacjach… Pierwsze problemy pojawiają się na ścieżce wzdłuż Al. Wojska Polskiego za jednostkami wojskowymi. Nie znamy tych rejonów, rzadko tu bywamy, więc każda dziura nas zaskakuje. W pewnym momencie rozpędzona Karolina (jest lekko z górki) wpada w poprzeczną koleinę, jej obciążony rower wywraca się a wraz z nim dzielna rowerzystka. Choć upadek wygląda groźnie, pomimo uwięzionej nogi na szczęście kończy się na strachu i otarciu. Przy Głębokim spotykamy znanego nam z wycieczek rowerowych Waldka. Chwila rozmowy i przerwa na lekki posiłek. Plażowicze już wysypują się z tramwajów, by poleniuchować w słońcu na plaży. My ruszamy dalej, bo przed nami jeszcze spory kawałek drogi. Droga do granicy mija bez większych sensacji, jeśli nie liczyć lekkiego przytrzaśnięcia szyi Paulinki podczas zapinania pasa w przyczepce. Piękna słoneczna pogoda i przyzwoita ścieżka rowerowa a potem pusta asfaltowa szosa w lesie czynią jazdę wyjątkowo przyjemną. Przekraczamy granicę w Dobieszczynie i nie zatrzymywani przez przyczajony wśród drzew patrol Polizei dojeżdżamy do Hintersee. Jest ok. 14 i jesteśmy już głodni. Na ławeczce robimy dłuższą przerwę i zbieramy siły na dalszą jazdę. Wybieramy asfaltową drogę przez Gegensee i Ahlbeck, by uniknąć jazdy lekko pod górę leśną trasą do Rieth znaną nam z innych wycieczek w te rejony. W drodze do Luckow zrywa się wiatr, kłębią się czarne chmury (skąd one się tu wzięły???) i zaczyna lekko kropić deszcz. Gdy dojeżdżamy do campingu w Bellin nie ma już śladu po chmurach i na powitanie świeci słońce. O 16 jesteśmy już na łące campingu i rozkładamy namiot. Camping odnajdujemy niemal przypadkiem zatrzymując się by zorientować się w terenie. Potem okazuje się, że to ten camping, na którym zaplanowaliśmy nocleg a znak stał przy tablicy z nazwą miejscowości. Ten znak odkrywamy dopiero w domu… na zdjęciu. Na campingu nie ma zbyt wielu turystów: kilka namiotów i camperów, cisza i spokój. Prysznice płatne, ale bez limitu czasu i dostęp do infrastruktury bez zarzutu; rozczarowuje plaża nad Zalewem i słaby placyk dla dzieci. Ale to tylko przystanek na naszej trasie, więc nie narzekamy. Przygotowujemy pierwszy posiłek na ciepło, leżymy na piasku i odpoczywamy. W nocy rozpętuje się bardzo silna ulewa a wiatr od Zalewu wyje na linkach masztów jachtów i łódek zacumowanych w mini-porcie; coś (prawdopodobnie fał) dzwoni i uderza na którejś z łodzi ; nie śpimy z Edith zbyt dobrze tej pierwszej nocy…

Zdjęcia z wyprawy tutaj