Rowerowa Rugia 2012, czyli wakacje bez samochodu ; dzień 2
-
DST
88.10km
-
Czas
06:26
-
VAVG
13.69km/h
-
Temperatura
25.0°C
-
Sprzęt Unibike Expedition
-
Aktywność Jazda na rowerze
A rano niespodzianka: piękny błękit nieba i ostre słońce błyskawicznie osuszające namiot; aż chce się wstać. Zjadamy pierwsze śniadanie na trawie i zwijamy obozowisko. Trwa to 2 godziny, ale w końcu ruszamy do Ueckermünde. Nie zatrzymujemy się w tym miasteczku, bo pierwszy postój tego dnia zaplanowaliśmy w Mönkebude. To bardzo mała osada rybacka z kilkusetletnią tradycją. Teraz ma nawet oficjalny status uzdrowiska. Nas ciągnie do tutejszego portu, w którym mamy nadzieję zobaczyć choć jeden z kilku legendarnych zeesbootów mających w Mönkebude port macierzysty. To charakterystyczne łodzie rybackie z brązowymi żaglami, których wg spisu jest obecnie 107 w Niemczech. Port okazuje się być wcale nie taki mały: dużo tu jachtów, łodzi motorowych i kilka kutrów rybackich łowiących na Zalewie. Spóźniliśmy się nieco, bo zbudowany w 1922 roku zeesboot o pięknej nazwie „Ghost” kilkadziesiąt minut wcześniej wypłynął z turystami na Zalew. Szkoda, że nie udało się zobaczyć go z bliska. W portowym biurze sąsiadującym z ładną, szeroką i piaszczystą plażą kupujemy naklejki na rowery. Przez chwilę kontemplujemy jeszcze urodę tego miejsca, którą podkreślają biało-niebieskie kosze plażowe; panuje tu wyjątkowy spokój i miejsce wydaje się być idealnym do wypoczynku. Ruszamy dalej przyglądając się małym rybackim domkom krytym pięknymi strzechami. Opuszczamy tę uroczą miejscowość obierając kurs na Anklam. Po drodze czeka nas fantastyczne miejsce, o którego istnieniu nie wiedzieliśmy. Szlak rowerowy(a właściwie kilka) prowadzą nas przez piękny rezerwat: dookoła jak okiem sięgnąć wijące się rozlewiska rzeczki Rosenhager Beck, zielone łąki pełne setek dzikich gęsi, łabędzi, kaczek i innego ptactwa, którego nazw nie znam. W oddali widać otoczony wodą prawie obumarły las a na kikutach drzew siedzą setki a może tysiące kormoranów. Ptaki mają tutaj idealne warunki do osiedlania się: woda, torfowiska i trzcinowiska niedostępne dla ludzi, łąki idealne do zbierania się i nauki latania. Po prostu cud natury na wyciągnięcie ręki a środkiem tego cudu jedziemy początkowo szutrową a potem asfaltową ścieżką po wale przeciwpowodziowym. Zatrzymujemy się pośrodku tego pięknego miejsca: z góry świeci słońce, jest gorąco. Raz po raz przelatują koło nas klucze ptaków a na jeziorkach co chwilę lądują lub startują kolejne eskadry. Aż nie chce się stąd odjeżdżać… Jeśli kiedyś traficie w to miejsce będziecie oczarowani tak jak my. Musimy jednak jechać, bo kilometry czekają. Jeszcze przed wjazdem do rezerwatu spotykamy bardzo sympatycznego podróżnika-samotnika Marka z Jeleniej Góry. Okazuje się, że jedzie szlakiem Odra-Nysa a celem jego podróży jest Świnoujście. Po drodze filmuje i fotografuje wszystkie ciekawe rozwiązania dla rowerzystów, aby potem pokazywać je decydentom w kraju. Teraz widzimy się z nim ponownie. Postanawia uwiecznić na swoim filmie także naszą rowerową rodzinkę przemierzającą te piękne rejony. Późnym popołudniem docieramy do Anklam. Jesteśmy zmęczeni i „na głodzie kawowo-lodowym”. Wypatrujemy więc kawiarni i znajdujemy taką vis-a-vis Bramy Kamiennej: jedynej z sześciu zachowanych bram wjazdowych tego hanzeatyckiego miasta. Posilamy się w „Cafe Vis-a-vis” mocną kawą a dziewczynki zamawiają sobie lodową Skrzynię Skarbów. Tak pokrzepieni opuszczamy Anklam przez mostek na rzece Peene. Prawie dwie godziny zajmuje nam przejazd przez las między Anklam a Buddenhagen, gdzie przecinamy linię kolejową biegnącą w kierunku…. Świnoujścia. Miło było zobaczyć przy peronie stacyjki polską nazwę. W tym miejscu byliśmy już mocno zmęczeni i zniecierpliwieni przedłużająca się jazdą. Na domiar złego szlak rowerowy doprowadził nas do szosy nr 111, którą samochody śmigały w kierunku Wolgast. Ku naszemu rozczarowaniu nie było tam żadnej ścieżki rowerowej ani nawet pobocza. Według mapy tędy prowadzi jednak szlak rowerowy, więc zdecydowaliśmy się na jazdę po tej drodze. Droga w lesie, więc w cieniu, włączyliśmy wszystkie światła, sformułowaliśmy kolumnę i podjęliśmy próbę pokonania tych 5 km do najbliższego skrzyżowania. To były najcięższe chwile i najgorsze kilometry tego dnia (jak się okazało później całej wyprawy): samochody pędziły a niektórzy nawet na nas zatrąbili. Po zjechaniu z szosy odetchnęliśmy z ulgą… Do campingu w Loissin zostało nam jakieś 17 km, ale już bocznymi drogami. Morale ekipy zostało mocno nadwerężone, bo okazało się, że planując trasę pomyliłem się licząc kilometry. Cóż mimo woli ustanowiliśmy swój nowy własny rekord, by o 19-tej dotrzeć do campingu. Gdy rozkładaliśmy namiot zaczął kropić deszcz. Dobrze, że placyk zabaw był znacznie ciekawszy, niż poprzedni i dziewczynki szybko zapomniały o trudach dnia. Potem poszliśmy nad Zatokę Greifswaldzką do obozu surferów pożegnać odchodzący dzień. Zachodzące pięknie słońce, cisza tego bezwietrznego wieczoru ukoiły nasze skołatane jazdą po drodze 111 nerwy. W oddali po drugiej stronie zatoki powoli zapalały się światła Rugii… Zimny Lübzer Pils smakował tego dnia jak nigdy.