Rowerowa Rugia 2012, czyli wakacje bez samochodu ; dzień 8
-
DST
58.20km
-
Czas
04:43
-
VAVG
12.34km/h
-
Temperatura
23.0°C
-
Sprzęt Unibike Expedition
-
Aktywność Jazda na rowerze
Rano budzimy się i z niepokojem patrzymy na spowijającą naszą łąkę mgłę. Nim zwiniemy obóz niebo staje się błękitne a słońce zaczyna ostro przypiekać. To dobrze, bo oprócz dzisiejszego planu mamy do nadrobienia trochę wczorajszych kilometrów. Ileż to jednak zależy od tzw. czynników obiektywnych. Wystarczy, że słoneczko zaświeci i aż chce się jechać. Żegnamy sympatycznego sąsiada i jedziemy mierzeją Schaabe do Glowe. Ten odcinek jest bardzo przyjemny: asfaltowa ścieżka wije się w lesie to wznosząc się to opadając. Las po wczorajszym deszczu pachnie pięknie i intensywnie. W Glowe znów dopada nas zjawisko mgły i związanego z nią chłodu. Uciekamy i między dwoma jeziorami docieramy do zamku Spyker, który jest hotelem z ładnym ogrodem. Wjazd do Bobbin to ostry podjazd, ale wszyscy dajemy sobie z nim radę. Gdy już wydaje nam się, że osiągnęliśmy szczyt rozpoczyna się kolejny podjazd. Tym razem już w połowie odpadamy i wpychamy rowery na górkę, której zwieńczeniem jest punkt widokowy. Przepiękna panorama rekompensuje nam wysiłek, a znak ustawiony dla zjeżdżających do Bobbin wyjaśnia dlaczego nie podołaliśmy: nachylenie 10%. Asfaltową ścieżką podążamy pod górę do Neddesitz, za którym już widzimy białe zbocza kredowych klifów Stubbenkammer. Zanim tam jednak dotrzemy czeka nas seria ostrych podjazdów i bardzo szybkich zjazdów, na których Karolina bije swoje rekordy prędkości. Edith z radością oznajmia, że chyba pierwszy raz zjechała z górki tak szybko, że kolejny podjazd rower pokonał sam bez dokręcania. Pogoda jest niesamowita: gorąco, ciepły wiatr i my zagubieni wśród pól Rugii. Jest pięknie, choć wciąż pod górę w gorącym powietrzu, nikt nie narzeka odbierając to chyba jako rekompensatę „za wczoraj”. Karolina dzielnie pokonuje wszystkie podjazdy bez żadnej pomocy. Za sennym, leżącym w dolinie nad brzegiem morza Lohme znów jedziemy ostro pod górę i wjeżdżamy do Parku Narodowego Jasmund. Jeszcze raz oglądamy zjawisko mgły: teraz wypływa z lasu na otwartą, rozgrzaną od słońca przestrzeń, mimo że już dawno minęło południe. Teraz aż do Stubbenkammer jedziemy przez las, w miłym chłodzie gruntową i brukową drogą. Na miejscu podziwiamy pionowe, kredowe ściany Königsstuhl i Victoriasicht z dołu i po pokonaniu kilkuset stopni z plaży. Jazda po górkach, widoki i wspinaczka wywołały u nas wilczy apetyt a zaspokoić go mogą tylko bułka z rybą i frytki. Najedzeni najpierw podjeżdżamy pod górkę a potem zjeżdżamy krętą, asfaltową szosą w dół do Sassnitz niemal bez kręcenia korbą. Zjeżdżamy w dół aż na portowe nabrzeże, gdzie ani śladu rowerowych znaków, ale za to trwa wielki festyn portowy: hałas, stragany, tłumy ludzi i zakaz jazdy rowerem. Chcemy jak najszybciej opuścić to miasto; to nie nasze klimaty. Niestety po wizycie w informacji turystycznej okazuje się, że musimy przebić się przez całe to zamieszanie, żeby ponownie wjechać na górną część miasta i wyjechać w kierunku Binz. Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło, bo dzięki wymuszonemu przejściu przez jarmark Karolina nabyła sobie torbę, o której zakupie wcześniej myślała. Na przedmieściach Sassnitz odnajduje się szlak rowerowy i po krótkiej przejażdżce obok bazy promowej Mukran dojeżdżamy do Prory. Jedziemy w lesie wzdłuż wybrzeża Prorer Wiek i w ostatniej chwili udaje nam się nie przeoczyć zjazdu na camping. Położony jest w lesie na przedmieściach Binz i bardzo zatłoczony. Podczas rozkładania namiotu dochodzi do dziwnego zjawiska: przewraca się rower Edith i obydwoje mamy takie samo złudzenie: każde z nas widzi cienki strumyczek wody wypływający z sakwy. Tak, jakby wylała się woda z butelki. Gdy dotykamy sakwy jest całkiem sucha a na ziemi też ani śladu wilgoci; do dziś nie potrafimy sobie wyjaśnić tej halucynacji. Po kolacji zrywa się silny wiatr i napływają czarne chmury. Gwałtowna burza z ulewnym deszczem kończą długi, słoneczny dzień, podczas którego nadrobiliśmy nieco kilometrów.